Od samego początku cała rodzina stanęła na głowie aby zrobić wszystko żeby mi pomóc.
Brat Staszek sporo czasu poświęcił mi, praktycznie zupełnie zaniedbując pracę zawodową i czas prywatny. Cały czas kontrolował co się ze mną dzieje i równocześnie analizując to co mówią lekarze. Ciągle pokonywał setki kilometrów aby przekazywać informacje lekarzom z Gliwic i Warszawy oraz dostarczać i odbierać dokumenty i leki. Codziennie spędzał przy mnie długie godziny przy łóżku czekając tylko znaku ode mnie, że jest choć troszkę lepiej. Często budziłam się widząc go nad łóżkiem jak wachluje mnie gazetą lub z otwartymi oczami z nadzieją, że czuje się dobrze. W tym czasie byłam tak słaba, że tylko chciało mi się spać, szkoda mi go było, że musi tak siedzieć ale nie miałam wyboru. Gdy przychodził czas wyjścia z oddziału o godz. 22.00 zaczynał się u mnie stres, że w tak ciężkim stanie zostaje sama a z obsługą szpitalną było różnie. Często najgorsze bóle musiałam przechodzić sama w nocy przykładając wcześniej przygotowane kompresy i dotleniając się tlenem z aparatury. Było to dla mnie psychicznie ciężkie ponieważ bez wzgl. na stan wszyscy zgodnie z procedurami zostawiają pacjenta samemu sobie.
Siostra Magda czuwała w domu nad załatwianiem wszystkich spraw formalnych i konsultacją z bratem Staszkiem nad dalszym postępowaniem. Mój stan był tak ciężki, że już sama nie byłam w stanie o sobie decydować. Nie wiedziałam do końca jaki jest mój stan i co można dalej robić. Utrata słuchu zupełnie mnie odcięła od wszystkiego. Siostra pokonywała wszelkie problemy typu zakup odpowiedniego materaca, który pozwolił mi wreszcie usnąć, poduszek i akcesorii które bardzo ułatwiły mi funkcjonowanie w szpitalu. Z dnia na dzień problemy były załatwione a mój komfort przyspieszał powrót do zdrowia.Mama przeniosła się do siostry aby mieć bliżej do szpitala już o godz. 7.00 była przy moim łóżku. Ja już od połowy nieprzespanych nocy tylko czekałam aby ktoś przyszedł i mi pomógł. I tak od 7.00 do 22.00 trwały codzienne czuwania przy mnie.
Po podaniu pierwszych tabletek z Warszawy mój stan bardzo szybko się polepszał. Zaczęłam rehabilitacje, choć wydawało i się, że już nigdy nie stanę na nogi. Brat zapewnił mi opiekę swojej koleżanki, która się zajmuje rehabilitacją, Ewelinkę, która późnymi wieczorami poświęcała mi czas i stawiała mnie na nogi. Było to dla mnie zbawienne. Wiedziała jak podejść do mnie, jak zmobilizować czy nawet delikatnie pomasować miejsca bolące. Dawało to niezwykłe ukojenie i spokój, że ta osoba wie co robi I tak powoli wracałam do ruchu.
Przyjeżdżały do mnie dzieci z mężem ale nie za często ponieważ nie chciałam aby dzieci widziały mnie w takim stanie oraz żeby nie przechodziły traumy rozstania. Gdy przyjeżdżały widać było, że na swój sposób rozumieją sytuację i przy rozstaniach nie było problemu. Serce mi się kroiło za każdym razem. Mąż podczas mojej nieobecności musiał przejąć całe obowiązki firmowe więc cały czas był zapracowany. Właśnie był sezon odbiorów sukien na śluby więc musiał wszystkie klientki sam obsługiwać. Wszyscy mieli dość ciężki czas. Siostra w domu mając swoje dzieci musiała przyjąć Miłoszka, wiązało się to z dużą ilością osób w domu. Miała dwie nianie do swoich dzieci plus niania do Miłosza. Dom tętnił życiem.
Zaraz na początku mojego pobytu odwiedził mnie brat z ciocią ze Szczecina i brat z Anglii. Każdy chciał choć na chwilę się zobaczyć.
Dzieci przez dwa miesiące bardzo się zmieniły i urosły, nabrały trochę dystansu do mnie. Serce bolało i nadal boli bo jeszcze dochodzę do siebie i nie jestem w domu ale kosztem wszystkiego musiałam się odsunąć aby przeżyć.
Cała rodzina bardzo mocno wspierała mnie modlitewnie, niezliczona ilość odprawianych mszy i modlitw od ludzi, których nie znam. Podczas koncertu Jednego Serca Jednego Ducha tysiące ludzi modliło się w mojej intencji wypowiedzianej na scenie przez Jana Budziaszka. Trudno wymienić wszystkich ludzi bo nawet nie wiem ilu ich było.
Największą motywacją powrotu do zdrowia były dla mnie dzieci: Adaś, Madzia i Miłosz. Musiałam do nich wrócić bo są moim sensem życia. Doczekałam się takich cudów i teraz miałabym ich zostawić ? nigdy…. Dzieci urodziły się szybko, jedno po drugim, taki był odgórny plan, zdążyłam przed chorobą. Teraz muszę się nimi cieszyć i żyć dla ich. Do dziś nie mogę uwierzyć, że są ze mną takie małe cuda. Jest ich troje ale nie męczą swoją obecnością tylko dają życie każdemu dniu. Cieszę się, że je mamy i kocham ich najbardziej.
Droga Aniu bardzo mnie poruszył Twój blog. Twoja heroiczna walka z chorobą budzi podziw, ale także skłania do refleksji nad sensem własnego życia. Moja rodzina również zmagała się z chorobą bliskiej osoby, dlatego wiem, że w takich chwilach pomoc najbliższych i wsparcie przyjaciół jest nieocenione. Twoja rodzina jest naprawdę wspaniała – to wielki dar. Modlę się za Ciebie codziennie i głęboko wierzę, że wszystko dobrze się skończy, ponieważ Ten który powołał nas do życia wszystkim kieruje, Jego miłość nie wyraża się w tym że zsyła na ludzi nieszczęścia ale w pewności że będzie z nami gdy zdarzy się coś złego.
Aniu!!! Nie wiesz jak bardzo mnie boli że nie zdążyłem z Tobą porozmawiać przed Twoim odejściem. Jak bardzo żałuję że dowiedziałem się o Twojej chorobie dwa dni temu !! Dzisiaj się dowiedziałem o Twoim odejściu. Ostatnio jak rozmawialiśmy przez telefon ..nie pamiętam kiedy to było ..rok ..może dwa temu. Byłaś wesoła ..snułaś plany ..nic nie wskazywało że jest coś nie tak. Obiecałem że Cię kiedyś odwiedzę …nie zdążyłem ! Twój sms dwa dni temu mnie przeraził …nie zdążyłem się oswoić z sytuacją ..odeszłaś !! Spij w pokoju wiecznym !!! Twój kolega z GPF !!!